
„Życie jest jak jazda na rowerze. Żeby utrzymać równowagę musisz być w ciągłym ruchu.”
Wziąłem sobie do głowy to porzekadło i postanowiłem zaatakować Was, Kochani, kolejnym postem z tej niezwykłej wyprawy Tak więc mamy trzeci dzień listopada roku 2021. Gębę opaliłem sobie dziś na cacy, kark zjarany, a poziom endorfin powyżej średniej krajowej…
Isla de Lobos… Podobno zespół Los Lobos (zbieżność nazw zupełnie przypadkowa… ) postanowił tutaj, żeby popełnić, jako jeden z wielu, cover meksykańskiej pieśni tradycyjnej. Mam tutaj na myśli „La Bambę”. Tej samej, którą w 1958 rozpropagował na szerszą skalę Ritchie Valens. Oczywiście postanowiłem dociec prawdy i udać się na ów wyspę…
Dzwoniłem do chłopaków z Los Lobos. Powiedzieli, że ta wersja zdarzeń jest możliwa, ale nie mogą tego potwierdzić na 100%, gdyż w tamtym czasie byli wiecznie na haju. I to pozostało im do dziś… No cóż, żywot muzyka nie jest usłany różami…
Wyspa usytuowana jest w bliskim sąsiedztwie Fuertaventury, podróż promem zajęła mi niespełna 20 minut, a samo obejście wyspy dookoła to niespełna 3 godziny, wliczając wspinanie się na wulkan. Czułem się jak Syzyf podczas tej wspinaczki. Dłużyło się niemiłosiernie. Niemniej – polecam! Widoki z góry nieziemskie Na wyspie naliczyłem raptem cztery chatki, ale jakby opustoszałe. Ale jest za to bar!!! Uśmiech ludzi na jego widok – bezcenny
Jutro chcę się przespacerowań i wczłapać się na okoliczne wulkany na Fuerteventurze. Plan jest prosty i klarowny: wleźć tam, a po drodze opalić do końca zakola na łepetynie…
To mówiłem ja, Tomula, wiosen na karku ponad czterdzieści, wiosen w głowie niespełna dwadzieścia. I tym optymistycznym akcentem się z Wami pożegnam Kochani. Wszystkiego dobrego.













